Autorem katechez jest ks. Hubert Nowak. Zostały one wygłoszone w kościołach Archidiecezji Gnieźnieńskiej podczas nowenny przygotowującej do obchodu uroczystości 1050. rocznicy Chrztu Polski. Opublikowane natomiast zostały w: Nowenna przed 1050. rocznicą Chrztu Polski w Archidiecezji Gnieźnieńskiej, Gniezno 2015.
Źródło – jubileusz Chrztu Polski
„Głupiec mówi: Niech sobie źródło wyschnie w górach / Byleby mi płynęła woda w miejskich rurach” pisał Adam Mickiewicz w mało znanym czterowierszu Źródło. Trudno nie przyznać wieszczowi racji. Tylko głupiec nie widzi związku pomiędzy ciepłą wodą w kranie a górskimi źródłami, z których ona wypływa. Jednakże gdy wody w kranie zabraknie, nawet głupiec pojmie, że trzeba iść gdzieś tej wody szukać – że trzeba znaleźć miejsca, z których woda bierze początek. Pojmie, że trzeba iść do źródeł. Oto podwójny powód, dla którego trzeba świętować jubileusze: po pierwsze by nie okazać się głupcami, którzy nie dostrzegają związku skutków z przyczynami i budzą się gdy jest już za późno. Po wtóre by wrócić do źródeł. A wracać do nich musi każde kolejne pokolenie, by nie tylko znać smak wody płynącej z kranu lecz by posmakować świeżej, żywej wody u źródła. Taki też jest powód, dla którego należy mądrze przeżyć jubileusz 1050 rocznicy Chrztu Polski. Nie jest to zapewne data tak symboliczna jak Millennium ani tak imponująca jak tysiąc pięćsetlecie. Jednak jest to jedyny jubileusz związany z Chrztem Polski, jaki świętować może pokolenie nie będące w stanie pamiętać obchodów 1966 roku, a które 1100 rocznicy chrztu po prostu nie doczeka.
Aby żyć wiarą w Polsce w XXI wieku trzeba wrócić do źródeł wiary na polskiej ziemi. O ileż łatwiej to uczynić, gdy na co dzień żyje się u brzegów tych źródeł. Gdy na wyciągnięcie ręki ma się lednickie jezioro i święty ostrów na tym jeziorze, Wzgórze Lecha, gnieźnieńską katedrę i grób matki chrzestnej Polski – księżnej Dobrawy. Gdy tuż obok są Wojciechowe relikwie, największy skarb Narodu Polskiego – jak nazwał je Jan Paweł II. Gdy codziennością są drzwi gnieźnieńskie, Bogurodzica, Złoty kodeks… I oczywiście Ewangeliarz karoliński – nie tylko najstarsza w Polsce książka, ale książka starsza niż Polska. Jest to z pewnością błogosławieństwo. Ale i pewne niebezpieczeństwo w tym się kryje. Niebezpieczeństwo, a nawet nieszczęście: nieszczęście, jakie było udziałem starszego syna z przypowieści o miłosiernym ojcu. Ów starszy syn żył otoczony dobrami i bogactwami ojcowskiego domu zupełnie ich nie zauważając. Miał wszystko na wyciągnięcie ręki, a czuł się biedny, skrzywdzony, zakompleksiony. Nie widział swego bogactwa, nie umiał dostrzec otaczających go skarbów. To samo niebezpieczeństwo grozi i nam, gdy nie odkryjemy na nowo tych znaków Bożej łaski działającej w ludzkich dziejach i ludzkich sercach. Trzeba na nowo zobaczyć, że żyjąc w cieniu gnieźnieńskiej katedry jesteśmy w miejscu uprzywilejowanym, najbardziej sposobnym do przeżywania jubileuszu.
Ale niezwykłość miejsca i czasu to zbyt mało, by owocnie przeżyć jubileusz. Nie wystarczy tylko odszukać źródeł. Nie wystarczy ich strzec, nawet z największą pieczołowitością. Trzeba z nich zaczerpnąć, trzeba z nich pić. Nie wystarczy tylko poznać historię, chociaż trzeba koniecznie włożyć wysiłek by poznać ją jak najlepiej. Potrzeba zobaczyć, że dzisiaj historia toczy się dalej i my piszemy jej dalszy ciąg. Kościół nie jest muzeum, którego trzeba strzec lecz ogrodem, który należy pielęgnować (św. Jan XXIII). Trzeba podlewać ten ogród wodą zaczerpniętą z samych źródeł. Wtedy będzie rósł, piękniał i przynosił plony. Dobrze przeżyć jubileusz to nie tylko wspomnieć przeszłość – to jeszcze bardziej spojrzeć w przyszłość, poczynić plany i nabrać sił by te plany zrealizować. Ale czy to nie jest ostatecznie genius loci tego miasta, tego biskupstwa, przed którego katedrą św. Jan Paweł II powiedział „Pójdziemy razem tą drogą naszych dziejów. Pójdziemy ku przeszłości. Nie pójdziemy jednakże w przeszłość. Pójdziemy ku przyszłości!”. Oto cel jubileuszu – wrócić do źródeł by iść ku przyszłości.
Już nie ja żyję – tożsamość wynika z Chrztu
Czym chrześcijanie różnią się od innych ludzi? Może obchodzeniem innych świąt i inną obyczajowością? Bardzo wątpliwe – chociażby z tego względu, że główne chrześcijańskie święta są ochoczo obchodzone nie tylko przez niewierzących, ale i przez wyznawców innych religii. Dość wspomnieć o obchodach Bożego Narodzenia w wielkich indyjskich miastach, w których chrześcijanie stanowią ułamek mieszkańców czy popularności jaką cieszy się to święto w Japonii. Może w takim razie chrześcijanie są pobożniejsi? Może bardziej miłosierni? Może postępują bardziej bezinteresownie? Może więcej wymagają od siebie? Pewnie tak być powinno, ale iluż znajdziemy ludzi pobożnych, bezinteresownych i wspaniałomyślnych wśród wyznawców innych religii. Ileż żarliwości znajdziemy w naukach cadyków, ile czci dla świętości Boga w postępowaniu wielu muzułmanów, ileż szacunku dla wszystkich istot w życiu buddyjskich mnichów, ile prostej mądrości w pobożności wyznawców religii pierwotnych, ile wreszcie samozaparcia i ofiarności w życiu niejednego ateisty.
Czymże więc różnią się od nich chrześcijanie, cóż otrzymali większego i wznioślejszego? Otóż w przeciwieństwie do całej reszty ludzkości chrześcijanie żyją nie własnym ale czyimś życiem. I nie ma w tym nic złego – choć zazwyczaj żyć czyimś życiem to głębokie złudzenie albo nawet patologia. Nie żyje swoim życiem nastolatka, która zapomina o rzeczywistości a śledzi zapamiętale każdy krok idola dokumentowany na fanpejdżu. Nie żyje własnym życiem zaprzysięgły widz seriali, którego problemy i rozterki bohaterów z ekranu pasjonują bardziej niż jego własne kłopoty – żyje czyimś życiem, podczas gdy jego własne życie przecieka mu przez palce. Żyją cudzym życiem zbyt troskliwi rodzice, którzy nie zauważyli, że ich dziecko ma już „dzieści” lat i traktują je jak nastolatka. To wszystko jest życiem złudzeniami.
Jednakże chrześcijanin nie żyje życiem idola jednego sezonu, bohatera serialu czy nawet własnego dziecka. Żyje życiem Jezusa Chrystusa. Ta przemiana ma miejsce w chwili chrztu. Starożytne katechezy, które odczytywane są w Liturgii godzin w czasie wielkanocnym, ukazują zanurzenie w wodach chrzcielnych jako śmierć, zanurzenie w śmierci Chrystusa. Natomiast wynurzenie to znak zmartwychwstania, przejścia do nowego, nieśmiertelnego życia. W ten oto sposób chrześcijanin pozostawia za sobą życie przyrodzone, ziemskie, wiodące ku śmierci. Żyje zaś życiem nieśmiertelnym, życiem Jezusa Chrystusa. Żyje Czyimś życiem. Żyć życiem Jezusa Chrystusa to nie złudzenie, to nie jakieś „życie zamiast”. To najgłębsza, najpełniejsza rzeczywistość. To dopiero życie w pełni. I nie jest to tylko symbol czy wyobrażenie. To najgłębsza przemiana w samej istocie człowieka, to wydarzenie przemieniające całą egzystencję, nadające wszystkiemu nowy sens i znaczenie. Najpełniej wyraził to św. Paweł, pisząc w liście do Galatów: „Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus. Choć nadal prowadzę życie w ciele, jednak obecne życie moje jest życiem wiary w Syna Bożego, który umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie” (Ga 2, 20). Od momentu chrztu Chrystus to moja tożsamość. Chrystus to prawda o mnie. Do nikogo nie jestem bardziej podobny, niż do Niego. Z nikim innym nie mam więcej wspólnego, niż z nim. Oto prawdziwy owoc chrztu – fundamentalna przemiana tożsamości i nowe życie. Rozumieli to wielcy święci: Matka Teresa z Kalkuty do końca życia jako datę urodzin podawała datę swego chrztu. I nie czyniła tego bynajmniej chcąc się odmłodzić, bo była to różnica ledwo dnia. Podkreślała w ten sposób jedną rzecz: życie zaczęło się naprawdę dopiero w momencie chrztu.
Naśladowanie Chrystusa – postępowanie wynika z tożsamości
Opowiadają o pewnym proboszczu, który wprawiał w konsternację rodziców przychodzących prosić o chrzest swoich dzieci. Sadzał ich na kanapie w biurze parafialnym i z zaniepokojoną miną mówił: „Proszę państwa, musimy poważnie porozmawiać. Nie wiem, czy możecie narażać dziecko na takie niebezpieczeństwo”. Zdumieni rodzice zaczynali tłumaczyć, że o żadnym niebezpieczeństwie nie ma mowy. „Ależ jest – kontynuował proboszcz – Przez chrzest wasze dziecko stanie się chrześcijaninem. A przecież chrześcijanie są najbardziej prześladowaną społecznością na świecie. Mówią, że około 160 chrześcijan dziennie ginie za wiarę. Prosić o chrzest to ostatecznie zgodzić się zginąć za Chrystusa”. „Ksiądz chyba żartuje” – wyrwało się nieraz z ust rodziców. „Proszę państwa, rzecz w tym, że nie żartuję. Chrzest to zgoda na naśladowanie Chrystusa w życiu i w śmierci. I o tym teraz będziemy rozmawiać, zamiast szybko i sprawnie załatwić formalności”.
Rzeczywiście: najgłębsza konsekwencja chrztu to zobowiązanie do naśladowania Chrystusa. Postępowanie chrześcijanina wynika z jego tożsamości. A skoro jego tożsamością jest Chrystus, to także jego postępowanie powinno być postępowaniem Chrystusa. Dobrze wyraża to łacińskie sformułowanie agere sequitur esse – działanie podąża za istnieniem. Mówiąc prościej: sposób działania wynika ze sposobu istnienia. Istniejąc na sposób Chrystusowy należy działać na sposób Chrystusowy. Objawia się nam tutaj bardzo ważna rzecz: postępowanie chrześcijanina nie wynika z jakiegoś narzuconego zewnętrznie kodeksu, nie jest sprawą tylko moralności i etyki ani nawet przykazań. Poprzez swoje czyny chrześcijanin nie tyle zachowuje moralne nakazy co raczej ukazuje swoje podobieństwo do Chrystusa, najgłębszą prawdę o sobie samym. Można by powiedzieć, że nie tyle poprzez moralne postępowanie ukazuje podobieństwo do Chrystusa, co raczej dzięki podobieństwu do Chrystusa jest w stanie postępować moralnie i godnie – postępować tak, jak sam Chrystus. Pamiętając o tym łatwiej możemy zrozumieć czym jest grzech. Grzech jest złem nie dlatego, że ktoś arbitralnie uznał taki czy inny czyn za zły. Grzech jest zły bo przeczy temu kim ja jestem. Grzech jest zły, bo jest kłamstwem o mnie. Najprościej: wszystko, co przeczy mojemu podobieństwu do Chrystusa jest grzechem.
To upodobnienie do Chrystusa dokonało się w głębi mojej istoty w chwili chrztu. Jednak nie jest sprawa jednej chwili. Przez całe życie musi się objawiać poprzez moje postępowanie, poprzez nieustanną pracę nad sobą. Poprzez stawianie sobie wymagań. Bo podobieństwo do Chrystusa może zostać poważnie nadwyrężone, postępowanie może zaprzeczyć tożsamości. Potrzeba wtedy nawrócenia, czy może lepiej powiedzieć nawracania. Bo człowiek nie jest w stanie nawrócić się raz na zawsze – ma jednak obowiązek nawracać się nieustannie. Tu odkrywamy związek sakramentu chrztu z sakramentem pokuty, który nie przez przypadek bywa nazywany mozolnym chrztem. On bowiem nieustannie przywraca nas do stanu podobieństwa do Chrystusa, bycia w Chrystusie, kiedy tracimy go poprzez nasze przeczące temu podobieństwu czyny. Za każdym razem otrzymujemy na powrót to, co podczas chrztu symbolizowała biała szata – przyobleczenie w Chrystusa. Dzięki sakramentowi pokuty odzyskujemy prawdziwa tożsamość, jak człowiek, który po utracie przytomności odzyskuje świadomość. Znów wie, że istnieje i znów wie kim jest. Biała szata przyobleczenia w Chrystusa zostaje nam na nowo darowana za każdym razem kiedy podejmujemy mozolny chrzest pokuty, kiedy nie zgadzamy się na udawanie kogoś, kim nie jesteśmy lecz zaczynamy żyć zgodnie z tym, kim każdy z nas jest w swej najgłębszej istocie.
Świadectwo – rola rodziców i chrzestnych
Rzecz jasna, że w starożytności gdy chrztu udzielano zazwyczaj dorosłym ludziom ich rodzice nie odgrywali w tym wydarzeniu wielkiej roli. Znacząca jednak była rola tych, których nazwali byśmy dzisiaj rodzicami chrzestnymi. I może od nich zacznijmy. Kiedy dorosły człowiek podejmował decyzję o zostaniu chrześcijaninem prosił o włączenie go do grona katechumenów. Wspólnota chrześcijańska miała prawo domagać się, by ktoś za niego poręczył i zaświadczył o szczerości jego zamiarów. Także by wziął odpowiedzialność za jego przygotowanie do chrztu, zadbał o późniejszy wzrost wiary i wierność wierze. Taki człowiek stawał się więc swego rodzaju ojcem w wierze dla kandydata do chrztu. Stąd właśnie wzięli się chrzestni. I choć oryginalnie była to jedna osoba (warto wspomnieć, że według prawa kanonicznego nadal wymagany jest tylko jeden chrzestny) z czasem ukształtował się zwyczaj wybierania dwóch osób – kobiety i mężczyzny na wzór biologicznych rodziców. Zwyczaj ten nieco spłycił wymowę roli chrzestnych, pojmowanych jako swego rodzaju honorowych rodziców, na których wybieramy osoby jakie pragniemy szczególnie wyróżnić. Często zapomina się o tym, że zadaniem chrzestnych nie jest honorowe ani zastępcze matkowanie lecz dawanie chrześniakom wzoru wiary i troska o duchowe ich życie. Dlatego Kościół stawia chrzestnym wysokie wymagania, oczekując od nich dojrzałej wiary i życia sakramentalnego. Nauczyć można bowiem tylko tego, co samemu się umie, a przekazać można tylko to, co samemu się posiada. Trudno uczyć wiary, którą się nie żyje albo domagać się postępowania, jakiego samemu się nie praktykuje. O tym powinni pamiętać wszyscy kandydaci na chrzestnych, kiedy publicznie deklarują swe zobowiązania.
Warto wspomnieć przy okazji, o tak zwanym świadku chrztu. Osoba, która jest chrześcijaninem innego wyznania może pełnić taką rolę – nie podzielając w pełni wiary Kościoła katolickiego nie może być rodzicem chrzestnym w pełnym słowa znaczeniu, może jednak na pewien sposób wspierać duchowy rozwój chrześniaka i być dla niego wzorem więzi z Chrystusem. Wybieranie jednak na świadków chrztu katolików, którzy nie mogą być chrzestnymi ze względu na nieprawidłową sytuacje małżeńską, wydaje się bardzo wątpliwą próbą omijanie prawa.
Pora teraz na rodziców. To oni w dniu ślubu zobowiązali się przyjąć i po katolicku wychować potomstwo, którym ich Bóg obdarzy. Przyjmując więc odpowiedzialność za wiarę swoich dzieci nie czynią czegoś nadzwyczajnego lecz jedynie wypełniają to zobowiązanie. Małe dzieci zostają ochrzczone na mocy wiary ich rodziców i na mocy prośby rodziców o chrzest. Nie przez przypadek przed samym udzieleniem chrztu kapłan pyta raz jeszcze rodziców, niejako się upewniając ostatecznie, czy chcą aby ich dziecko zostało ochrzczone. Bez tej zgody, bez tej prośby chrztu nie wolno udzielić. Nie tylko jednak o formalną zgodę chodzi. Chodzi o to, że głównymi nauczycielami wiary są i powinni być rodzice. Dziadkowie, katecheci, duszpasterze mają jedynie pomagać ale nie mogą ich zastępować. Więcej: nie są w stanie zastąpić rodziców, jeśli wiara ma być dla dzieci duchowym językiem ojczystym. Rodzic nie może być jak tatuś który stoi na pomoście i tłumaczy zanurzonemu w wodzie synowi jak należy pływać. Wiary nie da się przekazać teoretycznie – tak, jak teoretycznie nie da się nauczyć pływać ani jeździć na rowerze. Obowiązuje tu ta sama zasada, co przy chrzestnych: nauczyć mogę tylko tego, co sam umiem i dać mogę tylko to, co sam posiadam. Odpowiedzialność jest jednak o wiele większa, niż odpowiedzialność chrzestnych. Zatem i rodzice, i chrzestni, pamiętajcie: najlepsze co możecie zrobić dla swoich dzieci i chrześniaków to zadbać o własną wiarę i własne duchowe życie. Wtedy nie będziecie teoretykami. A o to właśnie idzie!
Łono Kościoła – wymowa chrzcielnicy
Niby druga co do ważności zaraz po ołtarzu, a nierzadko niemal zapomniana. Zepchnięta do bocznej kaplicy, zakurzona za filarem, otwierana co najwyżej raz do roku w wigilię paschalną. Chrzcielnica. „Święta sadzawka boskiego chrztu”, „łono Kościoła”, „źródło życia”. Tym wszystkim prawdziwie jest chrzcielnica i jakże wiele tracimy, gdy o niej zapominamy. Nieraz tylko spoglądamy na zdjęcie Jana Pawła II klęczącego przy chrzcielnicy w Wadowicach czy Benedykta XVI pochylonego nad chrzcielnicą w Marktl am Inn (nota bene powróciła ona z muzeum po wyborze na tron Piotrowy tego, który został w niej ochrzczony w Wielką Sobotę 1927 roku). Albo słuchamy o św. Józefinie Bakhicie, całującej ze łzami wzruszenia chrzcielnicę w Wenecji i wzdychającą „Tu stałam się córką Boga”. Albo przypominamy sobie, że jubileuszowa droga w Lourdes zaczynała się nie przy cudownym źródle w grocie objawień lecz przy chrzcielnicy w kościele parafialnym, w której ochrzczona została Bernadetta Soubirois. Albo podziwiamy w salzburskiej katedrze chrzcielnicę Mozarta czy w jej skromniejszej toruńskiej siostrze chrzcielnicę Kopernika. Zastanawiamy się wtedy, dlaczego na zdjęciach z naszego chrztu nie widać chrzcielnicy tylko jakiś dzbanuszek i miseczkę podstawiana pod głowę. Dlaczego? Bo lepsza organizacja, sprawność duszpasterska czy może po prostu wygoda wygrały z chrzcielnicą. Jej wymowa została przez to spłaszczona, z wielką szkodą dla zrozumienia tajemnicy chrztu. Dzbanuszek z miseczką nie są w stanie wyrazić tego, co wyraża chrzcielnica. To trochę tak, jak stoliczek turystyczny, który nie jest w stanie do końca zastąpić ołtarza, chociaż ma tak niekwestionowane zalety jak te, że jest lekki, przenośny i rozkładany. Można oczywiście przywoływać argument, że dla ważności chrztu nie ma to większego znaczenia. Jednak starożytny autor, którego słowa powracają co roku w Godzinie czytań w wielkanocną środę, pisze o „zrodzonych przez święty Kościół w życiodajnym zdroju” i o świecy, która płonie „przy łonie nieskalanego źródła”. Trudno to pojąć, gdy nie widzimy przed sobą chrzcielnicy. O wiele łatwiej wnikamy w tajemnicę chrztu gdy podchodzimy do tego świętego źródła, gdy widzimy wodę czerpaną z chrzcielnicy i obmywającą chrzczonego. Uświadamiamy sobie wtedy, że narodziliśmy się po dwakroć – najpierw wyszliśmy z łona rodzonej matki rodząc się dla tego doczesnego świata. Drugi raz narodziliśmy się z łona Kościoła-Matki, rodząc się dla wieczności. Chrzcielnica obrazem tego łona. Przypomina nieustannie o macierzyństwie Kościoła, rodzącego dla wieczności wciąż nowe pokolenia synów Adama, którzy stają się nie tylko synami Abrahama ale w Chrystusie stają się synami samego Boga.
Dlatego trzeba koniecznie przywrócić chrzcielnicy należne jej miejsce i znaczenie. Czas jubileuszu 1050 rocznicy Chrztu Polski jest ku temu znakomitą okazją. Bardzo wiele przez to zyskamy – chrzcielnica sama z siebie jest nieustanną katechezą o chrzcie tylko przez to, ze po prostu jest i rzuca się w oczy. Jakże to było wymowne, gdy podczas Roku Wiary pośród wszystkich odpustów ogłoszonych wtedy przez Stolicę Świętą, znalazł się także odpust zupełny udzielony tym, którzy pobożnie nawiedzą chrzcielnicę w której zostali ochrzczeni. Może i my powinniśmy w roku jubileuszowym powędrować w osobistej mikropielgrzymce do chrzcielnicy, przy której zostaliśmy ochrzczeni? Z pewnością będzie to bardzo osobiste i bardzo głębokie przeżycie.
Namaszczony i posłany – namaszczenie krzyżmem
Dla ludzi Biblii namaszczenie było znakiem bardzo czytelnym. By to pojąć musimy najpierw zobaczyć, jaką role odgrywała w ich życiu oliwa. Tak, jak w całej śródziemnomorskiej cywilizacji, oliwa była przedmiotem codziennego i wszechstronnego użytku. Najpierw stanowiła codzienny składnik jadłospisu, bez którego trudno było wyobrazić sobie przygotowanie jakiejkolwiek potrawy. Oliwa służyła też jako lekarstwo pomagające w gojeniu ran. Używana była powszechnie jako podstawowy kosmetyk, a namaszczenie wonnym olejem było symbolem radości i świętowania. Była wreszcie używana do nasączania lin i tkanin namiotów, co w życiu koczowników było niezwykle ważne. Stanowiąc więc pokarm, lekarstwo, znak świętowania i trwałości oliwa symbolizowała wszystko, co najlepsze. Nic więc dziwnego, że stała się znakiem mocy z wysoka i Bożej łaski. Zaś namaszczenie oliwą oznaczało powierzenia misji, zadania do wypełnienia. Namaszczano króla, kapłana, proroka. Olej spływający na głowę namaszczonego oznaczał Bożą moc, która na niego zstąpiła i przeniknęła w głąb jego osoby tak, jak oliwa wnika w głąb ciała.
Ostatecznie namaszczenie objawiło swój sens wraz z przyjściem Chrystusa, którego miano oznacza nic innego jak właśnie „Namaszczony”. Hebrajskie „Mesjasz” to greckie „Christos”, łacińskie „Christus” i wreszcie staropolskie „Pomazaniec”. Jezus Chrystus objawił w synagodze w Nazarecie, że tak rozumiał siebie i swoją misję. Do siebie odniósł słowa z księgi Izajasza: „Namaścił mnie i posłał” (Iz 61, 1). Ojciec namaścił Go Duchem Świętym i powierzył misję odkupienia ludzkości, ustanawiając Kapłanem, Prorokiem i Królem.
Ten olej Ducha Świętego, którym został namaszczony Chrystus-Głowa, spłynął hojnie na wszystkie członki Jego Ciała czyli na każdego z chrześcijan. Właśnie poprzez chrzest każdy ochrzczony stał się uczestnikiem potrójnej misji Chrystusa – kapłańskiej, prorockiej i królewskiej. Chrześcijanin jest ustanowiony kapłanem po to, by swoje życie i samego siebie składał Bogu w ofierze. Zdolność do poświęceń, wyrzekanie się własnej woli, oddanie życia Bogu do dyspozycji, ofiarne realizowanie życiowego powołania – to wszystko jest wypełnianiem powszechnego kapłaństwa otrzymanego na chrzcie. Każdy chrześcijanin jest też ustanowiony prorokiem. A prorok to nie ten kto przepowiada przyszłość, lecz ten kto głosi prawdę i nią żyje. Misja prorocka to życie prawdą o Bogu i o człowieku. Prawdą o godności ludzkiego życia, prawdą o naturze człowieka – kobiety i mężczyzny, prawdą o świętości małżeństwa i rodziny. Każdy chrześcijanin jest wreszcie ustanowiony królem. Misja królewska to panowanie – panowanie nad sobą po to by w pełni należeć do siebie. Bo dopiero panując nad sobą jesteśmy w stanie służyć innym, a to jest ostatecznym celem misji królewskiej. Chrystus Król to Chrystus Sługa.
Znakiem włączenia w potrójną misję Chrystusa jest namaszczenie Krzyżmem świętym, które ma miejsce bezpośrednio po udzieleniu chrztu. Trzeba więc wyjaśnić czym jest Krzyżmo. To oliwa z oliwek zmieszana z wonnym balsamem i poświęcona przez biskupa w Wielki Czwartek podczas Mszy Krzyżma. Ten święty Olej jest znakiem Ducha Świętego który zstąpił na Chrystusa i uczynił Go Kapłanem, Prorokiem i Królem. Wylany na głowę nowoochrzczonego włącza go w tę Chrystusową misję. Na koniec warto wspomnieć, że Krzyżma świętego używa się także podczas udzielania bierzmowania, święceń kapłańskich i święceń biskupich. Krzyżmem namaszcza się także nowy ołtarz oraz ściany świątyni podczas obrzędu ich poświęcenia.
Nowa suknia – symbolika białej szaty
Chrystus przemieniający się na Górze Tabor olśnił apostołów niezwykłym blaskiem. Jego twarz zajaśniała jak słońce a szaty stały się „lśniąco białe tak, jak żaden folusznik na ziemi wybielić nie zdoła” (Mk 9,3). Biel szat Jezusa Przemienionego symbolizuje Jego chwałę, która objawi się poprzez Paschę – mękę, śmierć, zmartwychwstanie, wniebowstąpienie, zesłanie Ducha Świętego i ostateczne zwycięstwo. Tę biel widzimy również w wizjach Apokalipsy. To Chrystus chwalebny i zwycięski. Dlatego chrześcijańska sztuka ukazuje Zmartwychwstałego obleczonego w białą szatę. Dość wspomnieć „Noli me tangere” bł. Fra Angelico czy ikonę „Zstąpienie do piekieł – Zmartwychwstanie” św. Andrzeja Rublowa.
Chrześcijanin, który poprzez chrzest został wszczepiony w Chrystusa i w Nim również uznany przez Boga za syna także przyobleka się w Chrystusa. Ten gest był niezwykle czytelny w starożytności, kiedy nowoochrzczeni po wyjściu z baptysterium przywdziewali długie białe szaty. W tychże szatach uczestniczyli w liturgii każdego dnia wielkanocnej oktawy aż do następnej niedzieli zwanej „in albis” – białą niedzielą. Biała chrzcielna szata była wspomnieniem stroju weselnego, który trzeba przywdziać aby móc wejść na weselne gody opisane w Ewangelii: „Przyjacielu, jakże tu wszedłeś nie mając stroju weselnego?” (Mt 22, 12). Biała szata przypominała też nową suknię w którą miłosierny ojciec kazał odziać powracającego syna: „Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go” (Łk 15, 22). Biała szata była wreszcie zapowiedzią szat nieśmiertelności, w które odziani są męczennicy, dziewice i wszyscy triumfujący razem z Chrystusem w wieczności. A przede wszystkim oznaczała przyobleczenie się w Chrystusa, do którego chrześcijanin przylgnął tak ściśle jak ściśle przylega szata do odzianego w nią człowieka – „wy wszyscy, którzy zostaliście ochrzczeni w Chrystusie, przyoblekliście się w Chrystusa” (Ga 3, 27) napisze św. Paweł. Nie przypadkiem przecież polskie przysłowie mówi o bliskości ciała i koszuli.
To samo znaczenie ma nałożenie białej szaty podczas chrztu także dzisiaj. Choć trzeba przyznać, że dzisiejsze białe szaty zachowały się w formie niemal szczątkowej i są tak maleńkie, że nawet niemowlakowi trudno by było się w nie zmieścić, jednak ich wymowa się nie zmieniła. Biała szata pozostaje niezmiennie „strojem służbowym” i znakiem rozpoznawczym chrześcijanina. Przetrwała przede wszystkim w liturgii jako szata celebransów i asysty. Każdy sprawujący liturgię lub usługujący przy jej sprawowaniu przywdziewa jako podstawowy strój białą szatę. Biała szata przejęła też rolę habitu w niektórych wspólnotach konsekrowanych, powstałych w XX wieku jak na przykład bracia z Taizé albo siostry jadwiżanki służebnice Chrystusa Obecnego. W białych szatach wchodzą też od kilkunastu lat na Jasną Górę pielgrzymi z archidiecezji gnieźnieńskiej. Białe szaty reaktywowały się ostatnio także przy okazji udzielania I Komunii świętej. Przypominają, że jest to następny etap wtajemniczenia chrześcijańskiego a jednocześnie stanowią antidotum na zbyt wybujałą komunijna modę. Zdarza się też, choć jeszcze nieczęsto że w alby ubrana jest młodzież przystępująca do bierzmowania. Może się to wydawać ekstrawagancją a przecież alba to strój chrześcijanina. Przynajmniej teoretycznie. A skoro tak, to każdy chrześcijanin mógłby przynajmniej teoretycznie mieć w szafie własną albę, którą zakładałby udając się na niedzielną Eucharystię. Nawet jeśli wizja wszystkich uczestników Mszy świętej ubranych w alby pozostaje teorią to ważne, by wizja orszaku wszystkich zbawionych odzianych w białe szaty stała się dla nas rzeczywistością i byśmy sami w tym orszaku kroczyli.
Światło Chrystusa – paschał i świeca chrzcielna
W Wigilię Paschalną święta liturgia rozpoczyna się od pobłogosławienia ognia, który rozpala się w pobliżu świątyni. W blasku płomieni przygotowany zostaje paschał – okazała świeca symbolizująca Zmartwychwstałego Chrystusa. Kapłan żłobi na paschale litery Α i Ω oraz krzyż a w polach pomiędzy ramionami krzyża cyfrę obecnego roku. Towarzysząca temu modlitwa ukazuje Chrystusa jako władcę czasu, historii i wieczności, które spotykają się ze sobą w tej świętej nocy. Następnie w świecę paschalną wbija się grana – symbol ran Chrystusa. Zanim paschał zajaśnieje blaskiem ognia najpierw jaśnieje chwałą ran Chrystusowych. Wreszcie od pobłogosławionego ognia zapala się paschalną świecę, którą procesyjnie wnosi się do kościoła. Po trzykroć rozbrzmiewa pełen nadziei śpiew: „Światło Chrystusa! Bogu niech będą dzięki!”. W pogrążonej w mroku świątyni pojawia się jeden chybotliwy płomień. Po paru chwilach fala światła rozlewa się coraz szerzej. Kolejne świece zajmują się ogniem przekazanym od paschału, by wreszcie blaskiem i ogniem wypełnił się cały kościół. Wybrzmiewa wtedy wielkanocne orędzie sławiące światło paschalnej świecy – znak Zmartwychwstania. Kończy się ono słowami: „Niech ta świeca płonie, gdy wzejdzie słońce nie znające zachodu: Jezus Chrystus, Twój Syn Zmartwychwstały, który oświeca ludzkość swoim światłem i z Tobą żyje i króluje na wieki wieków”. W końcu podczas liturgii chrzcielnej płonący paschał zanurza się po trzykroć w chrzcielnicy, otwierając źródło chrzcielne tym symbolicznym gestem.
Paschał, który symbolizuje Chrystusa – Α i Ω, Początek i Koniec, towarzyszy chrześcijaninowi u początku i u końca ziemskiej drogi. U początku, przy chrzcie paschał płonie przy chrzcielnicy. Od jego płomienia zapala się świece chrzcielną. Ten prosty znak ukazuje, że światło Zmartwychwstania zajaśniało w życiu kolejnego człowieka. Można powiedzieć, że „zajął się ogniem Ewangelii” i odtąd musi spalać się i podtrzymywać ten ogień aż do kresu ziemskiego życia. A gdy ten kres nadejdzie przy trumnie podczas Mszy pogrzebowej znów płonie paschał, który przypomina o chrzcielnym przymierzu i złączeniu z Chrystusem w życiu, śmierci i zmartwychwstaniu. To bardzo wymowne, że niemal już powszechnym stał się zwyczaj nie stawia żadnych innych świec wokół trumny. Jakby dla przypomnienia: żadne inne światło nie jest potrzebne, światło Zmartwychwstałego Chrystusa wystarczy. Ono jest znakiem Jonasza – inny nie będzie dany. Nie potrzeba z resztą innego znaku. Ten jeden wystarczy. W tym świetle widać przyszłość i drogę do niej. Gdy zgasną dla człowieka wszystkie światła ziemi to jedno światło poprowadzi go pewnie. Jak w słynnym hymnie bł. Johna Henry’ego Newmana „Lead, kindly light – Prowadź, łagodne światło”.
Światło Chrystusa prowadzi nas ku wieczności, tak jak prowadziło przez całe życie. Najpierw zapłonęło w chwili chrztu zajmując płomieniem chrzcielną świecę. Z tą samą płonącą świecą w ręku odnawia się później przyrzeczenia chrztu podczas przygotowań do I Komunii świętej. Tę świecę zapala się wreszcie gdy nadchodzi kres wędrówki przez ziemię. Wkłada się ją w dłonie konającego człowieka, aby odchodził ze świata zapatrzony w blask światła. I gdy żegnamy zmarłych śpiewem „a światłość wiekuista niechaj im świeci” to najpiękniejsze pożegnanie i modlitwa za nich. To nasze ostatnie dla nich życzenie: aby radowali się blaskiem Chrystusa Zmartwychwstałego, który tu na ziemi wyobrażał płomień paschalnej świecy.
Odnowić wszystko w Chrystusie – coroczne odnowienie obietnic Chrztu w Wigilię Paschalną
„Właściwością bowiem paschalnych świąt jest to, że cały Kościół cieszy się darem odpuszczenia grzechów, które dokonuje się nie tylko u nowo ochrzczonych, ale również u tych wszystkich, którzy już dawno zaliczają się w poczet przybranych dzieci Bożych. I chociaż nowych ludzi tworzy przede wszystkim obmycie wodą odrodzenia, to jednak każdy z nas musi ustawicznie zrzucać z siebie rdzę śmiertelności, […] by w dniu odkupienia nikt z nas nie znalazł się obarczony grzechami starego człowieka” – uczy św. Leon Wielki w 6 Kazaniu na Wielki Post. Chociaż od chwili chrztu żyjemy nowym życiem to jednak nasze człowieczeństwo wciąż zachodzi „rdzą śmiertelności”. Zrzucić ją z siebie i zajaśnieć na nowo blaskiem nowego człowieczeństwa oto sens przeżywania Wielkanocy.
Sercem wielkanocnych obchodów jest Wigilia Paschalna a jedną z jej czterech głównych części stanowi Liturgia Chrzcielna. Święta noc paschalna to najodpowiedniejszy moment na udzielanie chrztu. Warto o tym pamiętać. I chociaż oczekiwanie na chrzest aż do Wielkanocy i udział z małym dzieckiem w nocnej liturgii może wydawać się niemałym trudem, to z pewnością warto sobie taki trud zadać. Udzielanie chrztu w Wigilię Paschalną pozwala łatwiej pojąć naturę tego sakramentu i uwydatnia wymowę samych obrzędów wigilii. Niezależnie jednak od tego czy udziela się chrztu czy też nie w noc paschalną uroczyście poświęca się wodę chrzcielną. Najpierw Kościół wzywa orędownictwa wszystkich świętych, śpiewając litanie do nich. Później odbywa się błogosławieństwo wody chrzcielnej. W Wielki Czwartek woda została usunięta z chrzcielnicy i w ten sposób źródło chrzcielne symbolicznie wyschło. Teraz otwiera się na nowo przez modlitwę Kościoła i wymowny gest zanurzenia paschału w wodzie. Przychodzimy do tego źródła aby zmyć z siebie rdzę śmiertelności i odnowić obietnice chrztu. Dlatego każdemu z uczestników liturgii kapłan zadaje te same pytania, które padły podczas udzielanie chrztu. I każdy we własnym imieniu odpowiada na te pytania, trzymając w ręku świecę zapaloną od paschalu. Odpowiada „wyrzekam się”, gdy idzie o grzech, szatana i wszystko co prowadzi do zła. Odpowiada „wierzę”, gdy pytany jest o wiarę w Boga Ojca, Syna i Ducha Świętego. Warto zauważyć, że każdy odpowiada w liczbie pojedynczej, we własnym imieniu. To osobista decyzja i osobiste własne wyznanie. Zostaje ono przypieczętowane pokropieniem wszystkich zaczerpniętą z chrzcielnicy nowopobłogosławioną wodą chrzcielną.
Wigilia Paschalna jest zawsze najwymowniejszym momentem roku liturgicznego i kluczem do zrozumienia naszego życia. Każdego roku liturgia Nocy Paschalnej pozwala nam wyjść poza czas i przeżywać moment stworzenia świata, noc wyjścia Izraelitów z Egiptu i noc Zmartwychwstania Chrystusa. Jednakże tegoroczna wigilia paschalna będzie miała szczególną wymowę. W jubileuszowym roku 1050 rocznicy chrztu Polski w Wigilię Paschalną dotkniemy nie tylko świętych wydarzeń z historii zbawienia lecz także tego wydarzenia z historii Polski. A może lepiej powiedzieć: tego wydarzenia, w którym historia zbawienia splotła się z historią Polski. To znamienne, że szczytowym wydarzeniem jubileuszu będzie nie kalendarzowa data 14 kwietnia lecz właśnie „data liturgiczna” – Wigilia Paschalna. Odnowimy tego dnia przyrzeczenia chrzcielne stając w duchu nad chrzcielnicą Mieszka I. Dotrzemy w pielgrzymce przez czas do źródeł wiary na naszej ziemi, by odnaleźć swoją tożsamość i pójść ku przyszłości. Tak, „pójdziemy ku przyszłości”.